sobota, 17 września 2011

Bye-bye Espania!

Muszę przyznać, że mieliśmy mały zgrzyt dotyczący przekroczenia granicy. Nawigacja sugerowała trasę, którą znaliśmy już sprzed dwóch lat, ale droga E7 wydawała się bezpieczniejsza i szybsza. Nie powiem, kusiła nas perspektywa podziwiania Pirenejów w nowych ujęciach. Równocześnie czas nas gonił. Hotel w Lourdes przyjmował gości tylko do 22. Według naszych ustaleń jechaliśmy 'na styk'.
W miejscowości Sabinanigo ostatecznie podjęliśmy decyzję skręcając w lewo.
Trasa E-7 doprowadziła nas do Canfranc, gdzie rozpoczynał się ośmiokilometrowy tunel De Somport. Długo się nim jechało, oj długo. Na końcu czekała na nas niespodzianka.
I nie chodziło bynajmniej o fakt, że wjechaliśmy do Francji.
Co najbardziej nas zdziwiło, to całkiem widok odmienny od tego, który widzieliśmy po drugiej stronie tunelu. Tam bezchmurne niebo z prażącym słoneczkiem i ludzie w krótkich rękawkach; tu szczyty przysłonięte mgłą i ludzie w kurtkach. Tam temperatura 28 st. Tu zaledwie 12 st!. Aż ciężko było uwierzyć!!
Pocieszaliśmy się, że to zapewne z powodu wysokości....
Ale nawet góry wyglądały inaczej. Po stronie hiszpańskiej były głównie skaliste, we Francji zielone.

Te mankamenty nie przeszkodziły nam zachwycać się Pirenejami, które są wspaniałymi górami.

Ponownie okazało się, że nasz nawigacja przepada za skrótami. Mała nieuwaga i już jechaliśmy po wąskiej stromej drodze, której nie mogłam ustalić na mapie.  Cofnąć się też nie było jak. Musieliśmy jechać do przodu. Muszę przyznać, że momentami dopadała mnie fala strachu, że przyjdzie nam nocować na tym pustkowiu, kto wie, może nawet zobaczymy wilka czy niedźwiedzia z bliska...
Auto już ledwo zipało, gdy dotarliśmy na szczyt i zaczął się zjazd. Najpierw delikatny, potem bardziej stromy. W międzyczasie natknęliśmy się na krowy stojące sobie beztrosko na drodze.... mieliśmy wrażenie, że jedziemy po jakiejś farmie. Chyba nawet tak było, bo po chwili minęliśmy bramkę (na szczęście otwartą).

Szczęśliwie zjechaliśmy w dolinę wśród 'zapachu' startych tarcz hamulcowych, co zmusiło nas do 10minutowego postoju w celu wystygnięcie tychże. Skwapliwie skorzystaliśmy z okazji wyciągnięcia z bagażnika cieplejszych ubrań.

Do hotelu dojechaliśmy na czas. Była 21:45!

niedziela, 4 września 2011

Przez Hiszpanię

Na Saragossę!
Nie słuchając naszej nawigacji, która kierowała nas na Valencję ruszyliśmy mniej uczęszczanymi drogami w kierunku Saragossy. Minęliśmy Requenę, Utiel i zatrzymaliśmy się w Sinarcas, by uzupełnić zapasy napojów. W małej tej wiosce znaleźliśmy zaledwie jeden sklepik, w którym było dosłownie wszystko. Przy drzwiach stał nawet ekspress do kawy dla klientów, coby im umilić czas oczekiwania. Bo muszę dodać, że obsługa pojedynczego klienta trwa baaaardzo długo.
Właściciel był niesamowicie miły i gdy zobaczył nasze zainteresowanie półką z lokalnymi winami wyszedł zza lady i zaczął je zachwalać całując czubki swoich palców i powtarzając w kółko: 'bueno, bueno'. Gdy wreszcie zdecydowaliśmy się na kilka butelek dorzucił nam do torby 4 pęta tutejszej kiełbasy, która miała dziwny pomarańczowy kolor i jednak niezbyt nam smakowała...szkoda...

Drzewko winne

Za oknami samochodu widoki były tak cudne, że nie udało mi się przeczytać nawet strony zabranej w tę podróż książki. Po prostu nie można było oderwać od nich oczu. Tym bardziej, że ja ciągle wypatrywałam sadów cytrynowych i pomarańczowych. Niestety, wszystkie były daleko od drogi. Udało nam się jednak podjechać całkiem blisko, a właściwie wręcz wjechać w winnicę.
Muszę przyznać, że nie tylko spróbowaliśmy, ale zerwaliśmy sobie kilka kiści. Były takie słodkie. Pyszne po prostu!


Przed samą Saragossą zjechaliśmy do jakiegoś zajazdu, bo głód już nam porządnie doskwierał. Dziewczyny od razu złapały swoje I-pody, bo Wi-Fi było ogólnodostępne, a nam, starszakom przypadło w udziale zamówienie jedzonka. No i tu był niezły zonk! Nikt nie umiał po angielsku, a menu było całkiem do hiszpańsku, a my nawet nie wzięliśmy rozmówek, bo Młodsza kiedyś uczyła się tego języka i w tym względzie liczyliśmy głównie na nią. Z kolejną kelnerką próbowaliśmy już nawet niemieckiego, gdy w pewnym momencie odezwaliśmy się do siebie po polsku zastanawiając się co wybrać i pani zawołała: Oh, czemu nie mówicie, że wy Polacy! Ulga była ogromna. Obustronna.
Jak się okazało, pani mieszkała w Hiszpanii już 16 lat, a ponadto Polacy rzadko tam zaglądali, bo zjazd był na tyle blisko Saragossy, że każdy chyba wolał dojechać do miasta.

Saragossa
Wreszcie minęliśmy Saragossę i zaczęły się wyższe góry...
Wjechaliśmy w Pireneje.

sobota, 3 września 2011

Gracias Por Su Visita



Ostatniego dnia wybraliśmy się na wycieczkę na Cabo Roig, ale w połowie drogi zawróciliśmy z powodu niemiłosiernego upału.

Postanowiliśmy resztę dnia spędzić na plaży. A że fale były dość wysokie, więc frajda była podwójna. Muszę przyznać, że dwa razy omal nie zostałam pozbawiona dolnej części kostiumu, nie mówiąc o kilkukrotnym całkowitym zakryciu przez fale!
Chyba nawet łyknęłam trochę wody... strasznie słona!

Młode próbowały coś zdziałać z nadmuchiwanym kółkiem, ale wywracało je z nim razem!

Stwierdziliśmy, że te fale to swoiste zadośćuczynienie za niedoszłe plany zaliczenia 'banana', który był dostępny tylko na drugiej plaży i zawsze natrafialiśmy na przerwę, albo 'w trasie'.

Oczywiście plany snuła Młodzież i M. Ja zdecydowanie wolałam bezpieczny stały ląd.
A następnego dnia o 10 rano zdaliśmy klucze, pożegnaliśmy nasze kotki, które sobie smacznie spały i ruszyliśmy w trasę.


Kierunek na Saragossę.


piątek, 2 września 2011

Torrevieja



Niestety, nic nie trwa wiecznie i nasz wypoczynek również kiedyś musiał się skończyć. Zanim to jednak nastąpiło pojechaliśmy jeszcze do Torrevieja (czyt. Torrewjeha), które pamiętamy jeszcze z poprzedniego pobytu.

Było niesamowicie tłoczno, jako, że wybraliśmy się dość wieczorową porą, czyli wtedy, gdy życie Hiszpanów rozkwita.

Przeszliśmy wzdłuż straganów pełnych ludzi i wszelkiego towaru, kupujac od czasu do czasu pamiątki.


Na jednym ze stoisk moją uwagę przykuł stosik kapeluszy sombrero. W dowolnych rozmiarach.

Przy promenadzie stało wesołe miasteczko, które również przykuło nasza uwagę na jakiś czas.

Wróciliśmy do domu, gdy zrobiło się już całkiem ciemno.

czwartek, 1 września 2011

Błoto

Błota Mar Menor- to jedna z największych osobliwości wybrzeży Morza Śródziemnego. Tworzy ją trójkątna laguna odcięta od pełnego morza wąziutką mierzeją.Wszystko to całkiem niedaleko, bo zaledwie 15 min jazdy od Cabo Roig, gdzie mieszkaliśmy.

Dostaliśmy instrukcję, by udać się w okolice miasta San Pedro del Pintar w kierunku na Playa La Manga. Rzeczywiście trudno przeoczyć to miejsce. Po jednej stronie mierzei zobaczyliśmy plażę, na której przywitał nas...

koń...i zamek stworzone z piasku.


Jak się potem okazało morze w tym miejscu było bardzo płytkie. W najgłębszym miejscu woda dochodziła do pasa.


A po drugiej stronie znaleźliśmy to, czego szukaliśmy: niecki z zielonkawą mocno zasoloną wodą i błotem, pokrywającym ich dno. Te własnie błota słyną ze swoich właściwości terapeutycznych. Zawiera bowiem wysoki poziom potasu, wapnia, magnezu i siarki. Polecane jest głównie na choroby skóry, ma działanie anty-zapalne i przeciwreumatyczne.

Postanowiliśmy to sprawdzić na własnej skórze.

Nie bez trudności, a przede wszystkim pełni zdziwienia wydobyliśmy wiaderko błota i mocno rozbawieni nałożyliśmy je sobie nawzajem na całe ciało.Weszliśmy na jeden z pomostów, gdzie znów natknęliśmy się na polską parę, która właśnie nałożyła na siebie błotko i czekała na wyschnięcie. Za namową tychże Państwa postąpiliśmy podobnie.

Najpierw jednak musieliśmy wydobyć błoto z jeziorka, a właściwie niecki, w której woda sięgała zaledwie do bioder. Ku naszemu zdziwieniu podłoże parzyło w stopy!

Wreszcie, mocno rozbawieni, a przede wszystkim zadziwieni zaaplikowaliśmy sobie nawzajem tę czarną maź na nasze ciała i odczekaliśmy pół godziny na wyschnięcie, umilając sobie czas rozmowami z kolejnymi miłośnikami błot.

Potem zeszliśmy z pomostu do wody. Tam siedząc prawie na dnie, które-przypomnę: parzyło, próbowaliśmy zmyć z siebie warstewkę błota. Wbrew pozorom nie było to łatwe. Przesiedzieliśmy w tej wodzie kolejne pół godziny próbując się domyć.

To jeszcze nie koniec.

Zaraz obok bowiem znajdowało się coś na kształt kanału wypełnionego mazią koloru różowego. Była to solanka, do której naturalnie również się udaliśmy.

Powiem jedno: nigdy wcześniej nie przeżyłam czegoś takiego: gorące błota, słona maź ... coś niesamowitego! To wszystko o właściwościach leczniczych i zupełnie za darmo!

Cartagena

Na wycieczkę do Cartageny wybraliśmy dzień, w którym miało być 'tylko' 31 stopni.
Chyba jednak było więcej...
Wyjechaliśmy, podobnie jak do Murci wcześnie rano i dotarliśmy do Cartegeny o 9.30.
Nie wiem dlaczego, ale oczekiwałam większego miasta, tymczasem zwiedzanie zajęło nam niewiele więcej jak 4 godziny. A może to przez ten upał...

Najpierw udaliśmy się do portu naturalnie otoczonego łańcuchem wzgórz tworzącym dwa
półwyspy Cabo Tinoso oraz Cabo del Agua.


Przy nabrzeżu przykuł naszą uwagę pierwszy w świecie okręt podwodny skonstruowany w 1888 i wyglądający jak wielka torpeda.



Nie mieliśmy mapki i na dalsze zwiedzanie udaliśmy się na tzw. ‘czuja’, co doprowadziło nas do ruin teatru rzymskiego (Augusteum) oraz górującego nad miastem zamku La Concepcion. Roztaczał się z niego widok na port oraz resztę miasta.


Tu naprawdę poczuliśmy tę ponad 2-tysięczno-letnią historię.
Idąc dalej przez wąskie uliczki starego miasta zauważyliśmy specyficzne budowle, które z zewnątrz przypominały zwykłe budynki mieszkalne, a w rzeczywistości były tylko ścianami imitującymi domy. Aż strach było koło nich przechodzić. Tymczasem wokół były zamieszkane lub pełniące inne funkcje budynki...


Wreszcie dotarliśmy do głównego placu, na którym pysznił się przepiękny Ratusz, pełniący obecnie również funkcję Informacji Turystycznej. Tam też dostaliśmy upragnione mapki. Trochę późno, ale zawsze!

wtorek, 30 sierpnia 2011

Plaża czy basen?


Z naszego ośrodka mogliśmy wybrać się na dwie plaże: bliższą, ale mniejszą Playa Cabo Roig albo Playa Campoamor.

Obydwie zaopatrzone były w odpłatne parasolki trzcinowe, które wraz z łóżkiem do opalaniań kosztowały aż 7Euro na dzień. Na szczęście nie było to obligatoryjne. Zresztą my zwykle spędzaliśmy czas w wodzie, a nie na piasku. Najbardziej przypadły nam do gustu spacery wzdłuż brzegu, zwłaszcza, że M. mógł bez krępacji podziwiać panie opalające się topless. ;)

Morze było ciepłe jak zupa, zwłaszcza wieczorami i oczywiście bardzo słone.


Czasem w wodzie można było natknąć się na różne żyjątka. Najczęściej były to Jellyfish, podobne do polskich meduz, tylko, niestety parzące. Młodsza Młoda miała tę wątpliwą przyjemność odczucia parzydełek na własnej skórze. Wysłaliśmy ją nawet do punktu pomocy, gdzie zaaplikowano jej odpowiedni krem i po godzinie nie było już śladu po oparzeniu :)


Wieczorami natomiast niezmienną popularnością cieszyła się nabrzeżna promenada, z której roztaczała się panorama na całe wybrzeże. Muszę przyznać, że to dość uczęszczane miejsce. Oprócz wieczornych spacerowiczów można tam spotkać joggingerów i jak już wspomniałam wcześniej mnóstwo kotów.


Tymczasem nasz ośrodek dysponował 3 basenami o zróżnicowanych głębokościach i czasem mieliśmy dylemat, gdzie się udać. Nad morze czy na basen?

Apartament


Jak już pisałam wcześniej nasze mieszkanko umieszczono w typowym apartamentowcu, zbudowanym dla potrzeb wynajmów wakacyjnych. Poza 3 pokojami, z czego jeden pełnił funkcję salonu, kuchni i łazienki mieliśmy też dość duży balkon, niemal taras na którym wysiadywaliśmy po zmroku.

Już pierwszego dnia zauważyliśmy na sąsiednim tarasie specyficzne sąsiedztwo w liczbie 4 istot. W dodatku 'towarzystwo' było głodne i spoglądało na nas tęsknym wzrokiem.


Oczywiście dokarmialiśmy je codziennie. Kupiliśmy nawet mleczko, coby nie padły z pragnienia. jak się potem okazało nie byliśmy jedynymi, których wzruszył ich los.


Jak również one nie były jedynymi w naszej okolicy. Pełno ich pałętało się po nadmorskiej promenadzie. Niektóre z nich były całkiem dzikie.




sobota, 27 sierpnia 2011

Murcia




Już na zawsze to miasto będzie mi się kojarzyć z upałem.Wyjechaliśmy specjalnie wcześniej, żeby obejrzeć jak najwięcej zanim temperatura osiągnie wysokie notowania. Niestety; w pewnym momencie nasz pokładowy termometr wskazywał 40˚C. Ludzie na przejściach dla pieszych oczekiwali na zmianę światła kryjąc się w cieniu przydrożnych palm lub reklam.

Nawet nasza nawigacja odmówiła w pewnym momencie posłuszeństwa, serwując nam zastygłe ulice i padł na nas blady strach, że będą kłopoty z powrotem a może nawet nigdy nie znajdziemy drogi do domu przez pół Europy. M. zaczął już snuć plany osiedlenia się... Dziewczyny raczej mu przyklaskiwały.

A mnie było po prostu gorąco!!

M. tymczasem miał problem ze swoimi okularami, które w wyniku niezaplanowanego upadku straciły jedno ze swoich uchwytów. Poszliśmy zatem do optyka z nadzieją, że pomoże. Bardzo miły i przystojny pan umiejący w dodatku po angielsku w pięć minut i bez żadnej opłaty złożył ustrojstwo do kupy, zaznaczając by unikać wygibasów.


Resztę opowiedzą uchwycone w kadr obrazy:









Jedynym minusem byli wszędobylscy żebracy. Siedzieli przy wejściu do każdej ciekawszej budowli, czy muzeum. Nawet na schodach prowadzących do parkingu. Poniżej pan który dostawszy od nas jakiegoś pieniążka podążał za nami coś krzycząc. Mam nadzieję, że nas błogoslawił, a nie narzekał, że mało...


czwartek, 25 sierpnia 2011

Na miejscu




Rzeczywiście mamy tutaj kłopoty z dostępem do neta. Jeśli nawet jest dostęp, zasięg jest fatalny.

Póki co szybko opisuję jak dojechaliśmy na miejsce:

Zacznę od zdjęcia (obok), na którym siedzę za sterami naszego wozu, jako że za Barceloną M. postanowił odpocząć od kierowania. Mimo wcześniejszych obaw jechało mi się bardzo dobrze, chociaż droga z 3-pasmowej zredukowała się do dwupasmowej, ale i ruch się zmniejszył, gdyż minęliśmy już Costa Brava i Costa Dorada.


Zdjęć z tego odcinka jest niewiele, bo jak wspomniałam prowadziłam, a M. ‘przymknął oko’. Zdążył jednak uchwycić winnicę.


Ja natomiast na kolejnym postoju wyłapałam kwitnącą palmę.




Wreszcie minęliśmy Torrevieję, zjechaliśmy z autostrady i dojechaliśmy na miejsce, nad Cabo Roig.

Musze przyznać, że przyjechaliśmy zgodnie z planem, który przygotowałam jeszcze w Londynie :))


Dochodziła ósma wieczorem. Rozlokowaliśmy się w naszym 3 pokojowym apartamencie i poszliśmy na zwiady. Teren znaliśmy już z poprzedniego pobytu. Sprawdzaliśmy jednak stan obecny. Z miejsca zauważyliśmy, że nad naszymi basenami sprawuje pieczę inny niż poprzednio Socorista, ratownik znaczy.

Palmy jednak trzymały się niezachwianie.



Kolejny dzień rozpoczęliśmy od moczenia w basenie, gdzie poznaliśmy przemiłą rodzinę z Polski, która jednak właśnie wracała do kraju.

Zdecydowanie odróżnialiśmy się na ich tle kolorem skóry.
Dzięki ich rekomendacji po południu wybraliśmy się do nowo powstałego i
bardzo popularnego tutaj ‘WOK-a’, w którym, po zapłaceniu stałej opłaty od tzw. ‘łebka’ można jeść do woli, wielokrotnie nawracając z talerzem i przebierając w setkach potraw.

Musieliśmy być bardzo głodni, bo skusiliśmy się również na deser. Lody!!

Na koniec, ledwie żywi wytoczyliśmy się do rozpalonego słońcem samochodu. I pojechaliśmy nad morze, żeby zgubić w wodzie trochę kalorii.



Wczoraj pojechaliśmy do Murcji. Wieczorkiem postaram się wkleić kilka zdjęć z tej wyprawy.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Dalsza droga

Następny dzień w trasie, ponownie upalny. Po raz kolejny doceniliśmy samochodową klimatyzację. Niesamowite, że kiedyś jeździło się na wakacje bez tego udogodnienia. Nie wyobrażam sobie takiej drogi pokonywać starym ‘Jelczem’ tzw. ogórkiem.... a przecież tak się jeździło.
No tyle, że nie 2000km, ale czasowo wychodziło podobnie. ;)

Nas tymczasem obowiązywały tylko takie restrykcje:



Dodam, że wielu kierowców traktowało ten znak zdecydowanie raczej jako sugestię niż zakaz.

Dalsza droga przez Francję była bardzo ciekawa i urozmaicona wąwozami, wiaduktami, zakrętami, dlatego cieszyłam się niezmiernie, że za kierownicą siedział M. Dzięki temu mogłam trzaskać zdjęcia na prawo i na lewo. W pewnym momencie zobaczyłam taki widok:
Ten znak drogowy ostrzega wprawdzie o zwierzętach na drodze, ale chyba chodziło o inny rodzaj...
W dalszym tle (z lewej) widać wiadukt ‘de Millau’, przez który, po zapłaceniu stosownej opłaty (8,30) przejechaliśmy.

Inne widoczki z trasy:





sobota, 20 sierpnia 2011

Poranne ptaszki


Mimo wspaniałych warunków, chyba z nadmiaru wrażeń nie mogłam spać ostatniej nocy i zerwałam wszystkich o 5 rano. Niestety wschód słońca zapowiedziany był na 6:49 i przez godzinę czekaliśmy na jakie-takie rozjaśnienie, bo nie uśmiechało mi się pokonywanie tych wąskich zakrętów nad przepaściami w całkowitych ciemnościach... M. jednak nie miał obiekcji....

Blady świt zastał nas już w drodze, a dokładniej podczas naszego śniadania w jednej z przydrożnych kafejek, gdzie dosięgły nas piersze tego dnia promyki słońca.

Pierwszy przystanek


Droga przebiegła bez zakłóceń. Na wysokości Paryża temperatury przekroczyły magiczną cyfrę 30, chmurki zostały w tyle i poczuliśmy wreszcie, że jesteśmy na wakacjach.

O siódmej wieczorkiem dojechaliśmy do Clermont-Ferrand, skąd już tylko żabi sok dzielił nas od miejsca naszego odpoczynku. Zjechaliśmy z głównej trasy i po przebyciu wielu mniej lub bardziej ostrych zakrętów wjechaliśmy w sosnowy las, gdzie na zboczu góry odnaleźliśmy hotel La Relais.
Na szczęście właściciel (a może tylko pracownik/manager?) mówił całkiem nieźle po angielsku, więc nie było problemu z porozumieniem się. Jak się okazało przebywał swego czasu w Szkocji. I trochę pożartował z nami na temat zwyczajów żywieniowych Anglików...

Ogólnie hotelik śliczny, nowy, 'świeżynka' właściwie...

Poniżej widok z naszego okna:









Jutro dalej w drogę!!